Jaś miał 20 minut

Hospicjum Perinatalne zapewnia opiekę medyczną, psychologiczną, socjalną jeszcze przed narodzinami śmiertelnie chorego dziecka, organizuje poród, wspiera w okresie noworodkowym jeśli maleństwo przeżyje. Gwarantuje pomoc psychologiczną tak długo jak rodzice jej potrzebują.

Grudniowy piątek

Pani Ania dowiedziała się o chorobie dziecka na początku ciąży. Od razu została skierowana przez swojego lekarza do hospicjum perinatalnego. Opiekowaliśmy się nią przez kilka miesięcy. Kiedy termin porodu się zbliżał pani Anna zamieszkała w hospicjum, w pobliżu szpitala położniczego. W grudniowy piątek wieczorem miał zacząć się mój przedświąteczny weekend z rodziną. Jednak odebrałam telefon od lekarza dyżurnego z hospicjum perinatalnego z prośbą o pomoc. Poród naszej pacjentki trwał już 24 godziny. Zgodziłam się towarzyszyć młodej mamie. Kilka godzin później jechałam do szpitala zastąpić lekarkę… Po drodze zadzwoniłam do fotografa. Obudziłam księdza Pawła, półprzytomnie zapytałam czy o tej godzinie mówi się dzień dobry czy dobry wieczór.

Czuję, że się uda

O trzeciej nad ranem weszłam na salę porodową w szpitalu Pro-Familia. Nowoczesność tego miejsca polega nie tylko na luksusowych warunkach, sprzęcie najnowszej generacji, ale przede wszystkim na przygotowaniu całego personelu do najtrudniejszych sytuacji. W ciężkich chwilach położna tuliła dziewczynę, pod koniec porodu nawet ją całowała w czoło. Nie mogłam uwierzyć. Zadbała także o rodzinę czekającą na korytarzu. Pojawiłam się po 29 godzinach porodu, zobaczyłam panią Annę ledwo stojącą na nogach. Położna wytłumaczyła nam, że nie można bardziej przyspieszyć porodu, ponieważ pacjentka miała kiedyś cesarskie cięcie. Zmęczona dziewczyna nagle zupełnie przytomnie popatrzyła na mnie i zapytała, pani Tiso, a co jeśli ja nie dam rady?

Wiedziałam, że muszę ważyć słowa. Dałam sobie dwie sekundy na zebranie myśli, zaufałam intuicji. – Czuję, że się uda – odpowiadam, ale w razie kłopotów szpital jest przygotowany do cesarskiego cięcia. Nawet teraz? – dopytywała. Spojrzałam na położną, potwierdziła. Wyszłam na chwilę do rodziny, księdza, fotografki. Mama pani Ani zaczęła ze mną rozmawiać o wnuczku. Bała się wejść na salę porodową. Przekonałam ją, że warto spróbować. Obiecałam, że będę przy niej. Wróciłam do „mojej” pani Ani. Po 31 godzinach porodu musiała czuć się jak na torturach, oczywiście przez cały czas dostawała środki przeciwbólowe, ale nie ma leku na wyczerpanie, strach, brak snu. Zmieniałam kompresy na głowie, starałam się być obok i reagować na jej potrzeby. Ale nie mogłam przyspieszyć narodzin dziecka, nikt nie mógł. Pani Ania traciła siły. Zaczęła prosić o cesarskie cięcie. Pomyślałam – Nie, no nie teraz, po 32 i pół godzinie cierpienia jeszcze operacja? I kolejny ból? Przez wiele dni? Nie. Spontanicznie zaczęłam mówić do rodzącego się chłopca – „Jasieńku, mamusia już naprawdę nie ma siły, bardzo Cię proszę urodź się podczas czwartego skurczu”. Pani Aniu poprośmy go razem. – Jasiu nie bój się, czekamy – gadałam z wielkim zaangażowaniem. Nie mam już siły – dodała pani Anna. Lekarz popatrzył na nas trochę zdziwiony. Tylko cudowna położna powiedziała – żeby się pan nie zdziwił, może ten mały ma dobrego ducha. Nieważne o kim mówiła, było to bardzo potrzebne, bo przecież w tym momencie pani Anna potrzebowała wiary, że ten czwarty skurcz będzie ostatnim. Umierałam wtedy ze strachu. W myślach mówiłam: – Jasiu, Jasieńku błagam Cię! I udało się. Właśnie podczas czwartego skurczu przyszedł na świat Jan. Leżał bezpiecznie w ramionach mamy, ssał piąstkę, taki kłębuszek, z bujną czupryną, ze stopkami blisko twarzy. Przytulał się do mamusi przepiękny, różowy, cichutki.

Pożegnanie przed wschodem

Został zbadany przez lekarza, który szepnął, że mamy mało czasu. Poprosiłam szybko księdza, babcię, fotografkę, tato był z nami cały czas. Po chwili usłyszałam: – Janie, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha. Ksiądz Paweł płakał. Tylko mama Jasia była spokojna i pełna jakiegoś blasku. W jednej chwili zmęczenie zniknęło. – Już nie pamiętam tego bólu – powiedziała. Położna zapytała kto przetnie pępowinę. Dostrzegłam opór w rodzinie. Podeszłam i pierwszy raz w życiu przecięłam pępowinę… Podałam Babci wnuka delikatnie, podtrzymywałam go dopóki nie poczuła się pewnie, później wziął go tato. W tym czasie Agnieszka robiła zdjęcia. Dzięki temu rodzina ma piękne pamiątki. Synek szybko wrócił do mamy. Leżał wtulony, spokojny, bez żadnych oznak bólu. Tylko nie ssał już piąstki. Pomyślałam, że to zły znak. Po kilku minutach podszedł lekarz, osłuchał Jasia i powiedział, że odszedł. Tak bardzo chciałam pocieszyć panią Annę, chociaż jednym słowem. Miałyśmy jasną umowę, że o wszystkim mówimy sobie szczerze, nie miałyśmy czasu, żeby poznać się dobrze, dlatego zgodziła się być moim przewodnikiem. Kiedy zobaczyła, że szukam jakiegoś słowa, powiedziała krótko – „teraz nie rozmawiamy”. Bezcenne, bo jej „tak” znaczyło tak a „nie” to było nie. Moja rola się skończyła, pocałowałam mamę i synka i wyszliśmy z księdzem i Agnieszką. Było jasno, słońce wschodziło czerwienią nad ulicą Niciarnianą. Dochodziła ósma. Za chwilę miało nadejść Boże Narodzenie. Dopiero w domu zaczęłam płakać. Kiedy się obudziłam dotarło do mnie dlaczego oni nie chcieli przeciąć pępowiny. Przeraziłam się, a potem zrozumiałam, że tak miało być.

Załączam serdeczne pozdrowienia
Tisa Żawrocka – Kwiatkowska
Prezes Zarządu Fundacji Gajusz